W dzisiejszym Słowie spotykam Jezusa, który wstaje z miejsca, wsiada do łodzi i wraz ze swymi uczniami przeprawia się przez Jezioro Galilejskie. Po wyjściu na brzeg wchodzi zaś na górę. Widzę więc Jezusa, który z jakiegoś powodu zmienia miejsce swojego przebywania. Jego oczom ukazują się teraz nowe przestrzenie, inne krajobrazy… A nawet jeśli podobne są one do tych widzianych z poprzedniej strony Jeziora, to widzi On je z zupełnie nowej, świeżej perspektywy.
Niezmiennie ciągnie do Niego jednak tłum ludzi. Tak jak znaleźli Go we wcześniejszym miejscu, tak przychodzą do Niego i teraz. Choć nie mają telefonów, a w nich funkcji śledzenia kogoś, wiedzą doskonale, gdzie iść, aby spotkać Nauczyciela. Chcą przy Nim być, chcą Go słuchać, chcą Mu towarzyszyć. Ewangelista wspomina co prawda, że w dużej mierze szukają oni Jezusa, bo zobaczyli czynione przez Niego dla chorych znaki. Jakimikolwiek nie byłyby jednak motywacje, które nimi kierują, nawet jeśli byłyby one małe, podsycone chęcią ujrzenia cudów, faktem jest, że są oni przy Jezusie obecni, trwają. I to ich trwanie, nawet jeśli z bardzo przyziemnych powodów, wystarczy.
Do czego wystarczy? A no najpierw do tego, aby doświadczyć ogromnej troski Jezusa. Jezus widzi tłum i o co martwi się najpierw? Czy o to, aby usiąść w najodpowiedniejszym miejscu, tak aby Jego głos był jak najlepiej słyszalny? A może o to by jak największa liczba osób mogła Go zobaczyć? Nie. Jezus, bardziej niż być zobaczonym i usłyszanym, sam pragnie dostrzec każdego z przybywających do Niego i usłyszeć czego ten pragnie. Mistrz podnosi więc oczy i patrzy na zebranych przy Nim ludzi z miłością. Z taką miłością z jaką tylko Bóg-Człowiek może spojrzeć na człowieka.
Uważnemu spojrzeniu Jezusa, nie umyka, iż większości z zebranych przy Nim w tym momencie ludzi zwyczajnie… doskwiera głód. Ten całkiem prozaiczny, fizyczny głód, w którym kiszki grając coraz głośniej marsza, mają moc zagłuszyć najważniejsze nawet, wypowiadane przez Mistrza Słowa. Zanim będą więc gotowi na usłyszenie Jego nauki, zwyczajnie muszą się posilić.
W tym tłumie zgłodniałych, ludzkich istnień zebranych przy Nauczycielu z Nazaretu jestem dziś obecna i ja. Różnymi mogą być motywacje, które przyprowadziły mnie tuż pod otwarte Pismo Święte, by słuchać Słowa Bożego. Lecz nawet jeśli wydają mi się one być małowartościowymi, bo może akurat kieruje mną jedynie poczucie obowiązku (prawdziwy katolik powinien przecież słuchać codziennie Słowa Bożego!), lub też do serca wlało mi się akurat zniechęcenie, które burcząc głośniej niż głodny żołądek, podpowiada mi, że nie warto kolejny raz słuchać tego samego fragmentu Słowa… To prawdą jest, że jestem. I że nawet taką mało wzniosłą, moją obecność Jezus może wykorzystać po to, aby… spojrzeć na mnie z miłością i usłyszeć czego tak naprawdę pragnie moje serce.
Jest jeszcze w Dzisiejszym Słowie inne „mało”, które urzeka mnie swą mocą, a które Jezusowi w zupełności wystarcza. To owe pięć chlebów i dwie ryby przyniesione przez pewnego chłopca. Gdy główkowanie apostołów i ich logiczno-praktyczne próby rozwiązania problemu głodu wśród zebranych zawodzą, cudownym wyjściem z krytycznej sytuacji okazuje się być nie za duże przecież, trzymane w dłoniach chłopca zawiniątko z prostym pożywieniem. Zamiast zamartwiać się o to co by tu zrobić, Jezus zwyczajnie… dziękuje za to „niewiele” chlebów i ryb swojemu Ojcu i tak oto okazują się one być bardziej niż wystarczającymi abym nakarmić wielotysięczny tłum.
Kolejny więc raz widzę, że wcale nie potrzeba Jezusowi dużo… Wystarczy Mu bardzo niewiele by uczynić dla człowieka i z człowiekiem wielki cud. O to chcę Go też dzisiaj prosić. Abym potrafiła w moim małym tu i teraz wytrwać przy Nim. Abym pozwoliła Mu patrzeć na siebie z miłością i stworzyła dla Niego i siebie samej przestrzeń, w której usłyszeć będzie można czym pulsuje moje życie i Jego Serce. I abym pozwoliła Mu z mojego „niewiele”, które najczęściej okazuje się być wszystkim co obecnie posiadam, uczynić, jeśli tego zechce wielki znak.
J 6, 1-15
Jezus udał się na drugi brzeg Jeziora Galilejskiego, czyli Tyberiadzkiego. Szedł za Nim wielki tłum, bo oglądano znaki, jakie czynił dla tych, którzy chorowali. Jezus wszedł na wzgórze i usiadł tam ze swoimi uczniami. A zbliżało się święto żydowskie, Pascha. Kiedy więc Jezus podniósł oczy i ujrzał, że liczne tłumy schodzą się do Niego, rzekł do Filipa: «Gdzie kupimy chleba, aby oni się najedli?» A mówił to, wystawiając go na próbę. Wiedział bowiem, co ma czynić. Odpowiedział Mu Filip: «Za dwieście denarów nie wystarczy chleba, aby każdy z nich mógł choć trochę otrzymać». Jeden z Jego uczniów, Andrzej, brat Szymona Piotra, rzekł do Niego: «Jest tu jeden chłopiec, który ma pięć chlebów jęczmiennych i dwie ryby, lecz cóż to jest dla tak wielu?» Jezus zaś rzekł: «Każcie ludziom usiąść». A w miejscu tym było wiele trawy. Usiedli więc mężczyźni, a liczba ich dochodziła do pięciu tysięcy. Jezus, więc wziął chleby i odmówiwszy dziękczynienie, rozdał siedzącym; podobnie uczynił i z rybami, rozdając tyle, ile kto chciał. A gdy się nasycili, rzekł do uczniów: «Zbierzcie pozostałe ułomki, aby nic nie zginęło». Zebrali więc i ułomkami z pięciu chlebów jęczmiennych, pozostałymi po spożywających, napełnili dwanaście koszów. A kiedy ludzie spostrzegli, jaki znak uczynił Jezus, mówili: «Ten prawdziwie jest prorokiem, który ma przyjść na świat». Gdy więc Jezus poznał, że mieli przyjść i porwać Go, aby Go obwołać królem, sam usunął się znów na górę.