Siostry Kapucynki

Najświętszego Serca Jezusa

Założyciel, nienapisana powieść i epidemia w tle.

gru 22, 2020 | Rozważania

 

Usiadł przy biurku, na którym paliła się naftowa lampa. Przykręcił kopcący się nieco knot i podparłszy głowę rękami, wsłuchiwał się w ciszę nocy, przerywaną jedynie miarowym odgłosem fal morskich, uderzających o pobliski brzeg. Było już sporo po północy. Myślami ciągle trwał przy umierającym Giuseppe, któremu chwilę wcześniej udzielił rozgrzeszenia i namaścił go świętymi olejami. Widział ciągle jego przestraszone oczy, które uspokajały się w miarę wypowiadanych słów rozgrzeszenia, a skurczone lękiem rysy twarzy chorego, stopniowo łagodniały.

Nie, z jego strony to nie był heroizm. Tak samo jak wtedy gdy poprosił aby towarzyszyć chorym na cholerę czy ospę. Mimo, że upłynęło już sporo czasu, a ostatnia z epidemii dręczących Sycylię była już tylko czarną kartą historii, denerwował się, ilekroć ktoś nazywał go: BOHATEREM. Nie był nim! Do zamknięcia się razem z chorymi w messyńskim Lazarecie nie popchnęło go osobiste przekonanie o tym, że jest silny i że sobie poradzi. Nie szukał też ani chwały ani uznania. Z natury cichy, lubił pozostawać w cieniu, upodobawszy sobie drugi plan, główne role z chęcią zostawiał innym.

Po ludzku, chwilami i jemu samemu absurdalnym wydawał się pomysł, aby człowiek, który boi się zmarłych, posługiwał tym, którzy chorują i umierają… Ale byli przecież jego braćmi i nie mógł znieść myśli, że odchodzić będą w samotności, bez możliwości pojednania się Bogiem. Wiedział jak bezcenne są ich dusze, za które Pan oddał swoje życie. Nie mieli nikogo, a więc byli jego. Dlatego szedł. Dlatego szukał ich nieustannie.

***
Gdybym miała napisać o nim powieść, albo chociaż krótkie opowiadanie, być może rozpoczęłabym jak powyżej.

Jest 22 grudnia… dla nas Kapucynek NSJ to dzień, w którym wspominamy moment przejścia naszego Założyciela, Czcigodnego Sługi Bożego Franciszka Marii di Francia, do życia wiecznego. Od dłuższego już czasu Jego osoba towarzyszy mi w sposób szczególny. Jest tak również i dzisiaj. I chociaż to jego śmierć, która miała miejsce dokładnie 107 lat temu, powinna być tematem mojej refleksji, to bardziej niż o jego odchodzeniu, myślę o czasie, który spędził w pełnym chorych na cholerę, a potem ospę Lazarecie[1] w Messynie. Myślę też o wszystkich latach Jego kapłańskiej posługi, w której dużo miejsca i uwagi poświęcał chorym i cierpiącym.
Tej uwagi, zapewne uczyły się też od niego moje siostry, bo przecież jedną z posług podejmowanych w rodzącym się pod koniec XIX wieku Zgromadzeniu, było towarzyszenie chorym i opuszczonym.

Porusza mnie wrażliwość Franciszka Marii. Zaskakuje mnie jego gotowość, aby być przy najbardziej potrzebujących. Zastanawiam się skąd w tym delikatnym przecież i nienajlepszego zdrowia człowieku, znalazło się na tyle determinacji, aby w 1887 roku, kiedy przez Sycylię przewalała się kolejna fala epidemii, pójść najpierw do Prezydenta Messyny, a potem do Arcybiskupa i prosić o pozwolenie służenia chorym, w odizolowanym na małej wysepce szpitalu. Wielu patrzyło na to z niedowierzaniem. Zamknąć się wtedy z chorymi, być z nimi we dnie i w nocy w bliskim kontakcie, znaczyło prędzej czy później zarazić się i najprawdopodobniej umrzeć.

Franciszek Maria był świadomy powagi sytuacji. Nie bez powodu przecież, zanim udał się do chorych, spisał testament. Lecz był też świadomy, że jest kapłanem i nie mógł znieść myśli, że tuż obok znajdują się ludzie, którzy umierają pozbawieni sakramentów.

Myśląc o Założycielu, nie postrzegam go jako superbohatera. Nie należał on wcale do kategorii ludzi nieustraszonych. Wręcz przeciwnie, bał się całkiem na serio i to czasem bardzo małych rzeczy, np. bezpośredniego spotkania z kurą, czy widoku ryby. Bał się także zmarłych. Mam więc przed sobą człowieka kruchego, na dokładkę z „nieprzepracowanymi” (jakbyśmy to dziś ujęli) lękami, w którym jednak Miłość w jakiś przedziwny sposób potrafiła zwyciężać lęk. I tak oto ten, który ze strachu przed umarłymi odchodził od ich łóżek zwrócony do nich twarzą, towarzyszył im wytrwale w ostatnich chwilach na ziemi i jednając ich z Bogiem, zapominał o lęku przed śmiercią tak ich jak i swoją. Tak oto ów wrażliwy człowiek o duszy poety i muzyka, był w stanie znosić trudne warunki Lazaretu i ogromne zmęczenie towarzyszące jego wielotygodniowej posłudze.

I pojawiają się we mnie pytania: Jak to możliwe? Skąd on brał siłę? Ale w ślad za pytaniami przychodzą i odpowiedzi… Znam je przecież. Patrząc dziś na Franciszka Marię wiem, że swą siłę czerpał on z relacji z Bogiem. Pozwolił tak przeniknąć się Bożej miłości i dać się jej poprowadzić, że był potem w stanie nieść ją tam, gdzie najbardziej jej brakowało.

Życie i dzieła mojego Założyciela, rozbudzają dziś we mnie przypopieloną zmartwieniami nadzieję. Spoglądam na Niego i wiem, że i ja nie muszę wcale być superbohaterką, potrafiącą udźwignąć świat na własnych barkach. Mogę być słaba, mogę czuć się zagubiona czy bezsilna. Ważne abym nie spuszczała jednak wzroku z Tego, który do końca mnie umiłował i oddał za mnie swoje życie – z Jezusa Chrystusa. A wtedy być może powoli i z pozoru niedostrzegalnie ale zacznie wypełniać się we mnie Jego Słowo, Jego moc wydoskonali się w mojej słabości. Tak jak wydoskonaliła się pośród słabości Sługi Bożego.

Dziękuję Ci Franciszku Mario za Twoją zwyczajność i prostotę. Dziękuję Ci, że uwierzyłeś Miłości, która Cię stworzyła i pozwoliłeś się Jej poprowadzić. Dziękuję Ci, że mogę być jedną z Twoich Córek, że mogę nazywać Cię Ojcem. I dziękuję Ci za przykład Twojego pięknie i w pełni przeżytego życia. Tak sobie myślę, że kto jak nie Ty miałby być naszym patronem i orędownikiem w tych trudnych, pandemijnych czasach. Wstawiaj się więc za nami u Tego, którego Twoje Oczy zobaczyły po raz pierwszy takim jakim Jest, równo 107 lat temu.

s. Maria Mazek

_____________________

[1] Lazaretem nazywano w praktyce, rodzaj wydzielonego obszaru wraz z semi-szpitalną strukturą, w którym przebywali zakażeni w czasie trwania epidemii.

Skrzynka intencji